Tyle pasji
Przypomnienie profesora Juliana Aleksandrowicza w stulecie urodzin
Tyle pasji
Mądrość to rozum ujęty w ramy serca. Kto jej nie ma, nie powinien podejmować się leczenia. Zawód lekarza jest wyborem postawy moralnej. J. Aleksandrowicz
Profesor Julian Aleksandrowicz był tytanem pracy, człowiekiem instytucją i człowiekiem orkiestrą. Prowadził klinikę, pracował naukowo, angażował się w setki przedsięwzięć mających na celu zdrowie publiczne, leczył, pisał artykuły i książki, podróżował i fotografował, brał żywy udział w życiu kulturalnym, ogniskował artystyczny świat Krakowa wokół swoich chorych, żeglował na Mazurach, motorówką przemierzał Wisłę pod Wawelem, a łodzią Jezioro Rożnowskie w pobliżu swej ukochanej letniej przystani – domku nazwanego „Arką”. Obmyślał tam, jak ratować ludzkość przed skutkami jej nieodpowiedzialnego postępowania z przyrodą. Wymyślił Rok Życzliwości – chodził z tym pomysłem do arcybiskupa i sekretarza partii. Przekonywał, ile znaczy ludzka przychylność, a jakimi chorobami kończą się złe relacje międzyludzkie. W pamięci wielu pozostał jako człowiek wprost fantastycznej żywotności. Każdy, kto kiedykolwiek chciał oddać mu piórem sprawiedliwość, z góry skazany był na bezsilność, poczucie niedosytu i porażki. Dziennikarzy – a „zwerbował” ich wielu – uwodził niespożytą energią, niewygasającą pasją, wiarą w dobro, uporem, niewyczerpanym entuzjazmem. Ale jego niezmierzona aktywność mogła być męcząca dla otoczenia. Słuchając tych samych napomnień o szkodliwości miękkiej wody i białej soli, agitowani po raz setny do propagowania w diecie magnezu, selenu i cynku, z trudem powściągaliśmy zniecierpliwienie. Było jednak coś w tym człowieku, co nie pozwalało pozostać obojętnym. Autentyczność. Prawda. Bogactwo wyobraźni. Skromność. Wrażliwość, ufność i niewinność dziecka. Gotowość do niesienia pomocy, nieprzeciętna wiedza i rzadko spotykana intuicja diagnostyczna.
My, żurnaliści odwiedzający dom przy ul. Marii Curie-Skłodowskiej, znaliśmy dobrze maciupeńką kuchnię, a raczej aneks kuchenny. Podczas posiadów z Profesorem oko samo biegło do oprawionej za szkłem Modlitwy Majmonidesa. On naprawdę ŻYŁ, kierując się drogowskazem XII-wiecznego lekarza z uciskanej w Hiszpanii żydowskiej diaspory.
Boże, napełnij duszę mą miłością dla mej sztuki i dla wszystkich stworzeń. (…) Niech umysł mój przy obcowaniu z chorym pozostanie jasny, nie roztargniony żadną myślą uboczną, ażeby wyraźnie uprzytomniał sobie, czego nauczyło go doświadczenie i wiedza, gdyż wielkie i wspaniałe są dociekania naukowe, których celem jest podtrzymanie zdrowia i życia. (…) Spraw, abym był we wszystkim umiarkowany, lecz nienasycony w umiłowaniu wiedzy…
Leczona przez Profesora i zaprzyjaźniona z nim Zofia Starowieyska-Morstinowa, krytyk literacki i redaktor „Tygodnika Powszechnego”, tak opisywała, w liście do Józefa Wittlina (1963), Klinikę przy ul. Kopernika 17:
Nie mam słów dla jego dobroci i troskliwości i to nie tylko w stosunku do mnie, do jego pracy jako lekarza i jako kierownika kliniki. Jest to miejsce, gdzie się nie usłyszy złego słowa zwróconego do kogokolwiek. Uprzejmość, grzeczność, troskliwość, o jakiej w innych podobnych instytucjach w ogóle nie słychać. Profesor wpada do kliniki o wszelkich możliwych i niemożliwych porach i biada, jeśli ktoś z chorych nie ma wszystkiego, co potrzebuje. Jak się tak przypatrzyłam jego pracy, jak posłuchałam, co mówią o nim chorzy, sprzątaczki, salowe (głosy takich ludzi są dla mnie zawsze miarodajne, jeśli chodzi o ocenę człowieka), nabrałam przekonania, że to naprawdę niezwykły człowiek, choć ciut, ciut postrzelony, a raczej rozstrzelony na mnóstwo problemów, zadań, projektów. A może to właśnie sprawia, że nie stał się doktorem-rutyniarzem. (Bronisław Mamoń, Niezwykły i ciut postrzelony, „Tygodnik Powszechny”, 3 VI 2001)
Szukając wciąż nowych dróg w medycynie, narażał się nieustannie tym, którzy tkwią latami w świecie stereotypów. W rękach wielu z nich leżały decyzje, o które się nieustępliwie upominał. Zrażał ich do siebie, udowadniając ignorancję i złą wolę. Nagminnie spotykały go gorycze będące udziałem tych, co przecierają szlaki. Toczył batalie o czyste powietrze, zdrową wodę, suplementację „pierwiastkami życia” całego łańcucha pokarmowego, dolomitowanie gleby, wzbogacanie pasz i żywności. Narażał się ustawicznie, wystawiał na szwank swoją opinię sumiennego badacza i odkrywcy. Poczytywano mu za uzurpatorstwo wtrącanie swoich trzech groszy do innych dyscyplin medycznych. Neurolodzy mieli mu za złe, że wytykał im nihilizm terapeutyczny w podejściu do leczenia stwardnienia rozsianego. A on po prostu bardzo dawno, zanim zaczęto o tym mówić i pisać w zagranicznych periodykach naukowych, upatrywał wspólny mianownik wszystkich chorób w „wypalonym” systemie odpornościowym. Stymulowanie sił odpornościowych uważał za najistotniejszą powinność dobrego lekarza. Badał związek pomiędzy psychiką a chorobami krwi i procesami nowotworowymi.
W latach 70. Aleksandrowicz, doceniając homeostatyczną rolę układu immunologicznego oraz nadrzędną funkcję grasicy w jego rozwoju, zainicjował wspólnie z torakochirurgiem prof. Witem Rzepeckim próby przeszczepiania grasicy ludzkiej chorym z niewydolnością szpiku kostnego, a następnie doprowadził we współpracy z zakładami farmaceutycznymi do uzyskania aktywnego preparatu pochodzącego z grasic cielęcych, który nazwał TFX (Thymus Faktor X). Preparat ten, przywracający zaburzone lub osłabione mechanizmy immunologiczne, okazał się wykazywać wartość terapeutyczną, zmniejszając nasilenie objawów klinicznych, jak i poprawiając lub normalizując zaburzone parametry immunologiczne.
– Profesor był prekursorem ruchu ekologicznego, pogardliwie nazywano Go ochraniarzem i katastrofistą – mówi prof. dr hab. Aleksander Skotnicki. – Czym wykazać się mogą jego niegdysiejsi krytycy? Co mogą powiedzieć instytucje powołane do zajmowania się sprawami, które ten jeden człowiek załatwiał często wbrew nim, zwalczając ich niekompetencję, zurzędniczenie, brak zdolności i odwagi do podejmowania ważnych społecznie decyzji.
Halina Kleszcz
Prof. Julian Aleksandrowicz urodził się w Krakowie, dyplom lekarza uzyskał na Uniwersytecie Jagiellońskim (1934). Przed nim medycynę uprawiali pradziad, dziad i wuj. W 1950 r. został profesorem oraz kierownikiem III Kliniki Chorób Wewnętrznych, później Kliniki Hematologicznej AM w Krakowie. Był wiceprzewodniczącym Światowej Akademii Nauk Humanistycznych i Technicznych, zdobywając światowe uznanie dla inspirowanych przez to grono interdyscyplinarnych badań nad środowiskowym uwarunkowaniem chorób cywilizacyjnych. Przeprowadził ze swoim asystentem i następcą prof. Julianem Blicharskim pierwszy na ziemiach polskich przeszczep szpiku kostnego (1959). Był niezwykle płodny naukowo (600 publikacji z zakresu hematologii), posiadał też wybitny talent popularyzatorski. Wszedł do grona polskich uczonych, których nazwiska są dobrze znane w środowiskach naukowych całego świata.