Izba jest tam, gdzie pracują lekarze
Izba jest tam, gdzie pracują lekarze
z Markiem Stankiewiczem redaktorem naczelnym Gazety Lekarskiej
rozmawia Anna Augustowska
· Marek Stankiewicz to szczęściarz?
– Tak, zdecydowanie. Czuję się człowiekiem szczęśliwym i spełnionym. Mało tego, uważam, że szczęście mi sprzyja, a ja umiem wychodzić mu naprzeciw. Staram się też nie przegapić żadnych, nawet pięciu szczęśliwych minut i wykorzystuję je maksymalnie.
– Rozwód to może zbyt mocne słowo, bo medycyna stale jest mi bardzo bliska i zawsze obecna w moim życiu, ale rzeczywiście, odkąd przestałem ją uprawiać czynnie, odkąd przestałem leczyć ludzi, moje życie uległo zdecydowanej transformacji na lepsze.
– Po pierwsze, są różne drogi służenia medycynie. Ja nadal jej służę – działam w samorządzie lekarskim, prowadzę największą w kraju gazetę dla lekarzy, jestem bacznym obserwatorem i jednym z najbardziej uznanych komentatorów przemian w systemie ochrony zdrowia. Ale wiem, o co pytasz. Nie mogę powiedzieć, że medycyna mnie rozczarowała albo że nagle, po iluś tam latach pracy, przestałem ją lubić. Myślę, że kariera lekarska po prostu nie była mi pisana. Że nie natrafiłem na życzliwych nauczycieli, później szefów. Nie byłem tak życzliwie traktowany jak inni moi koledzy. Cóż, może też zabrakło mi talentu, może zacięcia i wytrwałości? Kiedy jeszcze dołączył się alergiczny wyprysk kontaktowy rąk, prawdopodobnie uczulenie na lateks w rękawiczkach chirurgicznych…
– Dobrze. To spróbuję inaczej. Lekarz, aby dorósł, stał się samodzielnym profesjonalistą, potrzebuje nie tylko dyplomu. To szczególny zawód, wymaga przewodnika, mistrza, dobrego nauczyciela. Ja nie miałem tego szczęścia. Nie czułem życzliwości szefów, nie miałem wsparcia kogoś, kto by mi dodał wiary w siebie. A to młodym lekarzom jest bezwzględnie potrzebne. To daje wiatr w skrzydła, pomaga i utwierdza, że się wybrało właściwą drogę. Jeśli tego zabraknie, traci się serce do swojej pracy. I ja gdzieś to serce straciłem.
– Nie liczę godzin i lat, ani niczego nie żałuję. Zaraz po studiach zacząłem pracować w powiatowym szpitalu w Lubartowie i tam też szybko zdobyłem jedynkę z chirurgii. Z całą pewnością to była świetna szkoła zawodu. Miałem dużo samodzielności, co nie zawsze było takie dobre, ale faktycznie wtedy leczyłem ludzi i byłem wśród pacjentów. Nie wiem, jak by się potoczyła moja droga, gdyby nie najpierw „Solidarność”, a potem jej zdławienie w mrocznej nocy stanu wojennego, która dla mnie trwała aż do 1989 roku. To było jak zły sen. Nie mogłem sobie poradzić z tym, co się stało. Chodziłem jak ogłuszony emigrant wewnętrzny. I wtedy pojawiła się okazja, aby wyjechać z Polskim Zespołem Medycznym do Misuraty w Libii.
– Jeśli chcesz, żebym się teraz kajał, to nic z tego. Nie mam duszy kombatanta, nie byłem internowany ani pałowany na demonstracjach, ani SB-ecja nie robiła mi rewizji w domu. W Libii poczułem się wyzwolony, poznałem innych ludzi, nauczyłem się dobrze angielskiego, zacząłem patrzeć na świat z innej perspektywy. Tam byłem wolny! I co tu kryć, zacząłem na serio myśleć o wyemigrowaniu do Kanady.
– Tak wtedy myślałem. Nie chciałem żyć w Polsce stanu wojennego, który jego apologeci nazywali narodowym odrodzeniem. Miałem dosyć tego fałszu, kłamstwa i beznadziejności. Los jednak niespodziewanie się odmienił – Okrągły Stół był dla mnie oczywistym zwiastunem totalnych przemian. Dostrzegłem, że idzie wielka zmiana, że zaczyna się coś dobrego. Porzuciłem pomysł o Kanadzie i z całym impetem włączyłem się w te przemiany.
– Nic na to nie poradzę! Wydarzenia 1989 roku odmieniły moje życie! Poczułem się innym człowiekiem, bo i świat wokół mnie był inny. Z drugiej strony, nikt mnie nie odrzucił, nie powiedział: „co tu chcesz?”. Odwrotnie, ludzie z Komitetu Obywatelskiego chcieli mojej obecności! Całe środowisko solidarnościowe powitało mnie z otwartymi ramionami. Po raz pierwszy w życiu udzielałem się politycznie w Unii Demokratycznej, byłem wreszcie w wolnej Polsce. Wygrałem konkurs na dyrektora nowo otwieranego szpitala przy al. Kraśnickiej w Lublinie. Dziś powiem z dumą, że to były najlepsze lata tego szpitala. W międzyczasie ukończyłem elitarny program menedżerski afiliowany na Uniwersytecie Pennsylvania w USA. I tak właśnie, „po angielsku”, rozstałem się z praktyczną medycyną.
– Już w czasie obrad Okrągłego Stołu zaczęliśmy przymierzać się do tworzenia izby lekarskiej. Nikt z nas tak naprawdę nie wiedział, co ma z tego wyniknąć. Dziś chlubię się, że jestem jednym z założycieli naszej korporacji. Wciąż pamiętam, jaki nam towarzyszył entuzjazm, ile w nas było nadziei. Dziś, po 20 latach działalności nie ma już tych emocji. Uszło z nas powietrze. Samorząd przeżywa poważny kryzys braku liderów i autorytetów. Bo często obrażeni profesorowie i ordynatorzy nie chcą udzielać się w izbie. Dlaczego? Bo nie zaspakaja ich próżności i nie wybiera ich na prezesów. Apelowałbym, aby ci Państwo okazali więcej pokory! Są przecież mistrzami, autorytetami w swoich dziedzinach, mogliby tak wiele zrobić dla środowiska. Wiem, że wielu profesorów mojego pokolenia i młodszych myśli inaczej, bo nowocześniej. Warto więc im sprzyjać i kibicować.
– Raczej spełnienie marzenia, które towarzyszyło mi od dzieciństwa. Bo odkąd nauczyłem się czytać, chciałem podróżować po świecie i o tym pisać. Nie rower ani nie zegarek, ale atlas geograficzny
i encyklopedię powszechną dostałem w prezencie na Pierwszą Komunię. Potem na studiach całkiem serio uprawiałem fotografię sportową. Kiedy 12 lat temu ogłoszono konkurs na naczelnego „Gazety Lekarskiej”, wziąłem w nim udział. Wystartowało w nim 17 osób, w tym wielu doświadczonych dziennikarzy, ale to ja wygrałem. I nie będę się krygował – od tamtej pory przeżywam prawdziwe zawodowe spełnienie, mam satysfakcję, której brakowało mi, kiedy zajmowałem się medycyną praktyczną. No i jeszcze nieźle mi się powodzi.
– Dlaczego? Lubię to, co robię, nawet bardzo. Mało tego, ludzie mnie za to lubią. Są mi wdzięczni, mówią: „Bo pan pisze to, czego my nie możemy u siebie powiedzieć głośno”. Dla mnie to oczywiście komplement, ale patrząc obiektywnie, to strasznie smutne, co oni mówią. Ja staram się w swoich tekstach demaskować, a nie obrażać innych. Uważam, że taka jest rola inteligencji, aby demaskowała, obnażała chamstwo, ignorancję i nieuctwo. To obowiązek inteligenta. Niestety, polska inteligencja słabo się z tego wywiązuje. Wystarczy spojrzeć, kogo wybieramy do władz państwowych czy lokalnych. Proszę spojrzeć na klasę polityków. Może to defekt demokracji…?
– Hmmmm… dosyć gorzko. Samorząd lekarski po tych 20 latach ma złe konotacje wśród lekarzy, tyrających od rana do wieczora w pościgu za godziwym groszem. Gdzieś popełniony został błąd. Lekarze oczekiwali od izb przede wszystkim obrony przed władzą i niesłusznymi oskarżeniami, pomówieniami i bełkotem oszczerstw. Obrony przed mediami, których istoty zresztą kompletnie nie rozumieją. Lekarze dentyści, którzy bohatersko rozerwali kajdany socjalistycznej służby zdrowia, też mają swoje postulaty, życzenia i pomysły na zawodową pomyślność i głośno o tym mówią. Samorząd to nie są jakieś lekarskie salony, izba jest tam, gdzie pracują lekarze. Zacisze każdego lekarskiego gabinetu to też izba i miejsce, gdzie o wszystkim lekarze, bez wywlekania na zewnątrz, mogliby sobie opowiedzieć. Tymczasem ustawowym zadaniem samorządu jest sprawowanie pieczy nad prawidłowym wykonywaniem zawodu. I koniec. Kropka.
– Wiesz, może bym i chciał. Dziś jednak uważam, że ta funkcja powinna przypaść praktykującemu lekarzowi. Ja znam swoją wartość i moje walory zdążyło już poznać lekarskie środowisko. No cóż, wystarczy do mnie zadzwonić. Bliższe jest mi inne marzenie – mnie się nie śni jakiś płaszcz szkarłatny, ale wydawnictwo lekarskie, które drukowałoby podręczniki medycyny. Piękne, dobre i tanie. Wiem, jak to zrobić. Warto do tego przedsięwzięcia wykorzystać wielki potencjał naczelnych struktur samorządu lekarskiego.
– Odpowiem jak były koszykarz. Nowemu prezesowi LIL zafundowałbym nie berło do ręki, ale opaskę kapitańską na rękawie przepoconej koszulki. To musi być ktoś, kto rozdzieli zadania, będzie je koordynował i pomagał wykonywać. Będzie umiał słuchać, a nie tylko gadać. Przyjdzie do izby z gronem współpracowników i będzie umiał rozpoznać ich pasje i talenty, aby samemu nie robić wszystkiego. Jeśli będzie niezależny i nie da się kupić władzy za apanaże, które ta już dziś chowa dla niego w zanadrzu, to da sobie radę.