Rozumiem rozgoryczenie lekarzy
Rozumiem rozgoryczenie lekarzy
z Januszem Spustkiem, wiceprezesem Lubelskiej Izby Lekarskiej, rozmawia Anna Augustowska
• Śledząc pańską drogę życiową, mam jedno mocne skojarzenie: oto człowiek, którego poznaje się w trzech odsłonach: lekarza, związkowca i samorządowca. Jeden Janusz Spustek w trzech osobach?
– Z całą pewnością poruszam się w tych trzech obszarach. I każdy z nich jest mi bliski, każdemu z nich poświęciłem wiele lat pracy i zaangażowania. Co ważne, nadal tak jest. Pewnie zmieniają się proporcje, może styl tej działalności, ale ciągle te trzy wymiary pochłaniają moją aktywność.
• Jednak najwięcej swego życia oddał pan medycynie. Właśnie obchodził pan okrągły jubileusz pracy lekarza?
– To prawda, we wrześniu minęło równo 30 lat mojej drogi zawodowej. Sam nie mogę uwierzyć, że to już tyle czasu. Co ciekawe, przez cały ten okres pracuję w tym samym szpitalu i na tym samym oddziale – na neurologii w Szpitalu Neuropsychiatrycznym w Lublinie. Tyle, że od 3 lat jestem jego ordynatorem.
• Zatrzymajmy się więc na chwilę przy medycynie. Wydział lekarski to było marzenie życia?
– Raczej przypadek. Tak naprawdę już od dziecka pasjonowało mnie rozbieranie przedmiotów, poznawanie ich budowy, naprawa. Uwielbiałem przebywać w pracowniach stolarskich naszych sąsiadów w rodzinnym Tomaszowie Lubelskim, podpatrywać prace fachowców i później samemu podejmować próby zrobienia czegoś z drewna. Pamiętam, że moim pierwszym dziełem była drewniana kasetka z szyfrowym zamkiem, w której przechowywałem swoje skarby. Emocje, jakie towarzyszyły mi przy pierwszym włączeniu mechanicznej piły tarczowej i heblarki, były niemal identyczne jak te, które pojawiały się w czasie zdawania trudnych egzaminów na medycynie. Z tej „stolarskiej” pasji zresztą nigdy nie wyrosłem. Ostatnio sam zrobiłem komplet mebli do kuchni i sypialni.
• Dlaczego więc nie wybrał się pan na przykład na politechnikę, nie skończył budownictwa czy architektury wnętrz?
– No cóż, dałem się namówić koledze z klasy, który wybierał się na medycynę do Łodzi do Wojskowej Akademii Medycznej. Nie chciał tam iść sam, a że się przyjaźniliśmy… Poza tym, wymyśliłem sobie, że skoro tak bardzo lubię zajęcia manualne, to przecież wystarczy zostać chirurgiem. Jednak już od samego początku zrozumiałem, że na WAM-ie nie ma miejsca na własne zdanie, a indoktrynacja ideologiczna była nie do zniesienia. Po dwóch latach przeniosłem się na studia do Lublina i ostatecznie tutaj ukończyłem wydział lekarski.
• Ale chirurgiem pan nie został?
– Zostałem neurologiem. I to za sprawą mojej pierwszej szefowej, dr Ireny Oleksy, która zaraziła mnie pasją do tej właśnie dziedziny. Dzisiaj jasno to widzę – po prostu tak umiała pokierować moimi zainteresowaniami, zwłaszcza sztuką przeprowadzania analizy objawów – proszę pamiętać, że to były czasy, kiedy nie mieliśmy do dyspozycji tak wielu badań obrazowych jak obecnie – że neurologia stała się moim przeznaczeniem. Być może, gdybym trafił na inny oddział, do innego szefa, moja kariera potoczyłaby się całkiem inaczej.
• Nigdy pan nie żałował? 30 lat bez rozczarowania i kryzysów?
– Co do neurologii to niczego nie żałuję, ale rozczarowania zawodem pojawiły się już na samym początku mojej pracy. I nie były to dylematy typu: „czy ja nadaję się na lekarza”, bo chciałem leczyć ludzi i być z pacjentami. Bolało mnie to, jak lekarze byli w Polsce traktowani, jak nisko wyceniana była nasza praca, jak przedmiotowo traktowano nasz wysiłek. Po prostu byliśmy niedocenianymi najemnikami. A przecież nie tego oczekiwałem.
• Stąd pańskie zaangażowanie w działalność związkową?
– Działalność związkowa dawała jakąś możliwość, aby próbować zmieniać tę sytuację. Należałem więc do NSZZ „Solidarność”, a kiedy w latach 90. powstał Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy, nie wyobrażałem sobie, abym do niego nie wstąpił. Nie kryję, że ogromnym wyróżnieniem była dla mnie decyzja kolegów, którzy wybrali mnie na przewodniczącego OZZL w naszym regionie. Także to, że cieszyłem się ich zaufaniem, a oni moim. Proszę mi wierzyć, dzięki temu czuliśmy swoją siłę. Byliśmy zresztą
doskonale zorganizowani, wystarczył jeden telefon, aby w całym regionie ruszyła jakaś akcja.
• Jednak nie obyło się bez ofiar. Zrezygnował pan przecież z kierowania związkiem.
– Sprawę przesądziła moja choroba, do której – niewykluczone – przyczyniła się działalność związkowa. W końcu czułem się odpowiedzialny za przebieg wszystkich naszych akcji, za bezpieczeństwo chorych i takie prowadzenie działań, aby nigdzie nie zostało złamane prawo. Uważam jednak, że ustąpiłem dopiero, kiedy zdecydowanie najważniejsze dla naszego środowiska sprawy zostały pchnięte do przodu. Myślę tu o zarobkach lekarzy, które dzięki spektakularnym, mającym ogólnopolski zasięg akcjom, organizowanym przez OZZL (strajki, marsze protestacyjne itd.) wreszcie wzrosły. Sprawa nie jest rzecz jasna zamknięta i przed związkiem stoją kolejne zadania, ale odkąd sytuacja materialna lekarzy się poprawiła, zapał do ich forsowania wśród kolegów zdecydowanie zmalał.
• O czym pan myśli?
– Mówię tu choćby o zmianach w kodeksie pracy, które regulują czas pracy lekarzy, powodują nie zawsze korzystną dla lekarzy zmianę formy zatrudnienia, czy o problemie permanentnego niedofinansowania ochrony zdrowia. To są sprawy, które wcześniej czy później muszą być załatwione. I związek ma tu pole do popisu.
• A samorząd lekarski w którym działa pan od 8 lat? Czy według pana związek wspiera prace samorządu, czy jest mu może kulą u nogi?
– Według mnie związek wspiera działalność samorządu, szczególnie, kiedy chodzi o upominanie się o prawa lekarzy, ale może stać się kulą u nogi dla niektórych działaczy samorządowych, kiedy ta organizacja wykazuje czarno na białym bierność samorządu. W obu przypadkach związek jest potrzebny.
• Chodzi o to, że lekarze nie czują oparcia w izbach, nie czują, że ich interesy są przez korporację bronione?
– To też. Te pretensje wynikają zresztą zwykle z tego, że ludzie nie odróżniają roli samorządu od roli, jaką ma do spełnienia związek zawodowy i nie biorą pod uwagę możliwości prawnych w obszarze, w którym samorząd może działać. Związek może organizować strajk, wyjść na ulice i żądać spełnienia swych postulatów. Samorząd natomiast może wyrazić
stanowisko, brać udział w manifestacjach, pomagać organizacyjnie, finansowo, prawnie w różnych formach protestu. Tak było przez ostatnie dwie kadencje. Była też spora grupa lekarzy, która otrzymała pomoc w problemach indywidualnych. Może koledzy o tym nie wiedzą, ale czy obecny prezes miał się chwalić, choćby na łamach „Medicusa”?
• Jednak dla wielu lekarzy izby to niepotrzebny i zbiurokratyzowany twór, który środowisku nie jest potrzebny.
– Rozumiem to rozgoryczenie. Jednak to przecież samorząd wykonuje ogromną pracę administracyjną, aby – podkreślam – bez zbędnej zwłoki umożliwić lekarzom wykonywanie pracy; prowadzi i ewidencjonuje szkolenia, udziela pomocy socjalnej, wspomaga działalność kulturalną, sportową, czuwa nad rzetelnym i prawidłowym wykonywaniem zawodu przez lekarzy. To dzięki pracy samorządu odbywają się uczciwe konkursy na ordynatorów. Wreszcie ocena przewinień lekarskich odbywa się zespołowo na kilku etapach – od oceny etycznej do zdrowotnej i zawodowej poprzez komisję etyki do rzecznika odpowiedzialności zawodowej i sądu lekarskiego. Uważam, że daje to możliwość bardziej rzetelnej oceny od wyłącznego postępowania sądu powszechnego i prokuratury.
• Czy to prawda, że chce pan zostać nowym prezesem LIL?
– Tak, zdecydowałem się kandydować.
• Bo nie chce się już pan zajmować leczeniem ludzi?
– W żadnym wypadku!
• To dlaczego? Nie obawia się pan problemów z pogodzeniem funkcji ordynatora dużego i, co tu kryć, trudnego oddziału z rolą prezesa izby, a także z prowadzeniem działalności w związku, z którego pan nie wystąpił?
– Do związku należę, ale nie pełnię w nim żadnej funkcji. Obserwuję z uwagą jego działalność i jestem gotowy do brania pod uwagę jego zaleceń. W oddziale starałem się, aby lekarze czuli się podmiotowo, mieli dużą samodzielność. Ja mam wiedzieć o wszystkim i wyznaczać cele strategiczne. Mam wokół siebie doskonale przygotowanych kolegów, którzy są moim wsparciem. To super drużyna, na którą mogę liczyć. Wierzę też, że podobną, silną i dobrze zorganizowaną grupę stworzymy w nowo wybranym samorządzie.
• Chciałby pan, aby dołączyli do niej także profesorowie z Uniwersytetu Medycznego? Dlaczego jest ich tak mało w samorządzie?
– Nie wyobrażam sobie, aby w gronie władz samorządu była osoba, która nie chciałaby obecności jak największej liczby lekarzy naukowców, a zwłaszcza profesorów. Po stronie izby lekarskiej nie istnieją i nie będą istniały żadne przeszkody, żadna niechęć, aby tak było. Oczekujemy aktywności profesorów jako delegatów do władz izby, ale też będziemy wdzięczni, jeżeli zechcą znaleźć się w strukturach izby, gdzie nie ma wymogu bycia delegatem. Mam nadzieję, że satysfakcja z kontaktów z lekarzami na tej płaszczyźnie zaowocuje większą liczbą delegatów wśród profesorów.
• Jakie cele stawia pan sobie jako przyszły prezes? Jakie marzenia lekarzy chciałby pan spełnić w czasie swojej kadencji?
– Już w obecnej, mijającej kadencji, Lubelska Izba Lekarska przeprowadziła badania sytuacji materialnej lekarzy emerytów i rencistów. Z naszej inicjatywy badanie to odbyło się też w innych izbach. Nie muszę przypominać, że wyniki są fatalne.
Chciałbym w przyszłej kadencji jednocześnie podjąć działania w dwu kierunkach. Z jednej strony zrobić wszystko, aby doprowadzić do inicjatywy ustawodawczej w kierunku zmiany wysokości rent i emerytur wypłacanych lekarzom przez ZUS. Z drugiej, doprowadzić do zmiany prawa wewnętrznego (na poziomie samorządu), aby dawało ono nie tylko możliwość, ale i zobowiązywało izby do regularnego świadczenia pomocy finansowej dla lekarzy o najniższych emeryturach i rentach, według opracowanych kryteriów.
Kiedy doszło do podwyższenia składki członkowskiej na samorząd, uważałem (uważam też obecnie), że było to niepotrzebne. Można by obecnie rozważyć, czy ta podwyżka – 10 zł, nie mogłaby tworzyć specjalnego funduszu na ten powyższy cel emerytalno-rentowy.