Okręt flagowy czy kula u nogi?
Łęczna. Wschodnie Centrum Leczenia Oparzeń i Chirurgii Rekonstrukcyjnej
Okręt flagowy czy kula u nogi?
Leczenie oparzeń i odmrożeń (w tym oparzeń ciężkich, chemicznych i elektrycznych), operacje z zakresu chirurgii rekonstrukcyjnej (m.in. po urazach i amputacjach), operacje mikrochirurgiczne i chirurgia ręki, operacje wad wrodzonych, a także stworzenie ośrodka szkoleniowego dla lekarzy.
Takie perspektywy i nadzieje towarzyszyły otwieranemu w Łęcznej, niespełna rok temu, Wschodniemu Centrum Leczenia Oparzeń i Chirurgii Rekonstrukcyjnej.
Tylko w Łęcznej
Miały być wielkie możliwości i szanse rozwoju, a także ośrodek na miarę co najmniej europejską. Dzisiaj niewiele z tego zostało. Nadzieje zastąpiło rozgoryczenie i poczucie rozczarowania.
– To nie tak miało być – mówi otwarcie prof. Jerzy Strużyna, który kieruje placówką.
Centrum jest pierwszą i jedyną po tej stronie Wisły, i zarazem po Siemianowicach Śląskich i Gryficach, trzecią tego typu placówką w Polsce. Działa przy szpitalu powiatowym w Łęcznej. Wiele procedur w Polsce jest jednak stosowanych tylko w ośrodku łęczyńskim.
Leczą, nie bojąc się wyzwań
Centrum wystartowało w sierpniu ub. roku. Na kilka miesięcy kończącego się 2009 roku dostało 500 tys. zł. Wystarczyły na rozruch i obsługę pierwszych pacjentów. Niestety, to właśnie na tej podstawie NFZ ustalił kontrakt na 2010 r. – Problem w tym, że teraz miesięcznie potrzebujemy co najmniej pół miliona zł – tłumaczy profesor Jerzy Strużyna. Dlatego już w marcu br. placówka zrealizowała roczny kontrakt. Trudno się dziwić – w 2010 roku zakontraktowano usługi o wartości zaledwie 1,5 mln zł.
– Aby ośrodek mógł w pełni działać, ten kontrakt powinien być kilka razy wyższy i wynosić ok. 8–10 mln zł – mówi prof. Strużyna. – Leczenie tu nie jest tanie, ale jest to miejsce, gdzie chorzy mogą liczyć na pomoc, której gdzie indziej by nie znaleźli – podkreśla.
Rzeczywiście o ośrodku w Łęcznej zrobiło się głośno, kiedy w ciągu zaledwie kilku ostatnich tygodni trafiły tu trzy kobiety z objawami zespołu Lyella (dwie z pacjentek już wyszły do domu, trzecia jest w trakcie leczenia). Zespół Lyella należy do niezmiernie rzadkich toksycznych reakcji na leki. Śmiertelność choroby wynosi od 40 do 60 proc. Objawia się oddzielaniem naskórka od skóry właściwej i w rezultacie jego odpadnięciem. Zmiany występują we wszystkich pokryciach naskórkowych, również w narządach wewnętrznych, np. płucach. To reakcja organizmu na zażycie popularnych leków, np. przeciwbólowych.
– To niezwykle rzadka reakcja autoimmunologiczna, zdarza się raz na 1-2 miliony ludzi – wyjaśnia prof. Strużyna. – Mała liczba przypadków klinicznych, wysoka śmiertelność i brak standardów postępowania, to nie ułatwia leczenia. Zastosowaliśmy sprawdzone, znane w świecie metody, które w przypadku dwóch kobiet: 42-letniej z Płocka i 80-letniej z Rzeszowa okazały się skuteczne. Mam nadzieję, że uratujemy także ostatnią z chorych, 29-letnią kobietę z Malborka.
Koszt leczenia każdej z tych pacjentek wyniósł ok. 120-200 tys. zł.
Jesienią 2009 r. na leczenie trafił do Centrum jeden z najciężej oparzonych górników z kopalni „Wujek-Śląsk” w Rudzie Śląskiej. Niestety, nie udało się go uratować.
Kiedy rozmawiamy, do Łęcznej przylatuje śmigłowiec pogotowia lotniczego. Na pokładzie przywozi aż z Ełku ciężko poparzoną 63-letnią kobietę. Płonący tłuszcz wylała sobie na klatkę piersiową, twarz i uda.
„Leczymy ludzi z całego kraju. Każdy ma prawo do najlepszej opieki”, podkreślają lekarze z Centrum i wyliczają nie bez dumy procedury, które stosują często jako jedyni w kraju, a które przynoszą spektakularne efekty: dializa cytrynianowa we wczesnym okresie wstrząsu; dializa wątrobowa w systemie SPAD; intensywne leczenie żywieniowe z immunomodulacją (stosuje się takie środki żywieniowe, które stymulują układ odpornościowy); wycinanie martwicy oparzeniowej w okresie wstrząsu; plazmafereza i leczenie zespołu Lyella; filtry do toksyn bakteryjnych; adsorbery bakteryjne, a także stosowanie aparatu DECAP (rodzaj sztucznego płuca).
Dlaczego nie mają komory hiperbarycznej?
– Bo jej zastosowanie nie jest sposobem, który ratuje życie i nie wspomaga zdrowienia – mówi prof. Strużyna.
Miało być tak pięknie
– Zaproszenie do stworzenia całkiem nowego ośrodka leczenia oparzeń było dla mnie wyzwaniem, ale i wezwaniem. Roztoczono przede mną niezwykłe perspektywy, ośrodek przedstawiano jako priorytetowy, mieliśmy być lokomotywą, która pociągnie cały, otwierany przecież od zera, szpital – mówi prof. Strużyna, który od 35 lat zajmuje się leczeniem oparzeń i chirurgią rekonstrukcyjną, jest niekwestionowanym autorytetem w tych dziedzinach, wieloletnim prezesem (obecnie wice) Polskiego Towarzystwa Leczenia Oparzeń, autorem licznych prac i artykułów naukowych.
– Dzisiaj coraz wyraźniej widać rozminięcie się składanych tak hojnie deklaracji z warunkami, w jakich przyszło nam tu pracować– dodaje nie kryjąc goryczy. – Zaczynamy się czuć jak kula u nogi, a nie lokomotywa…
Profesor do współpracy zaprosił młodych, zdolnych i pełnych pasji lekarzy. Zadbał, aby personel tworzył zgrany i oddany chorym zespół. – I tak jest. Ci ludzie przyszli tu z odległych ośrodków, z Krakowa, z Katowic. Praca jest ich prawdziwą pasją, bo jak inaczej tłumaczyć, że pracują za niejednokrotnie najniższe w tym szpitalu pensje, często ponad siły, mają po 10-11 dyżurów miesięcznie, a ich rodziny mieszkają kilka godzin jazdy stąd?
Lekarze pracujący w Centrum jednym głosem mówią: – Jesteśmy tu, bo chcemy pracować z profesorem Strużyną. Jest naszym mistrzem i to pod jego kierownictwem chcemy zdobywać wiedzę i umiejętności.
Łukasz Drozdz (w trakcie specjalizacji z chirurgii, kończy doktorat): – Nie możemy się w pełni rozwijać. Działamy poniżej naszych możliwości. Sądzę, że wykorzystujemy jakieś 20% naszych umiejętności. To deprymujące. Tym bardziej, że są kolejki chorych, np. na rekonstrukcję piersi czeka w Lublinie ok. 200 kobiet po mastektomii, a to przecież nie jedyna grupa potrzebujących pomocy.
Doktor nauk medycznych, chirurg specjalista Ryszard Mądry nie owija w bawełnę: – Jeśli nasz szef zdecyduje, że opuszcza Centrum, bez wahania także zwolnię się tu z pracy. Liczyliśmy na inne możliwości rozwoju zawodowego i naukowego.
Jest tak, jak miało być
Piotr Rybak, dyrektor Szpitala Powiatowego w Łęcznej, w ramach którego funkcjonuje Wschodnie Centrum Leczenia Oparzeń, przyznaje, że kontrakt rzeczywiście nie jest do końca zadowalający.
– Trzeba jednak pamiętać, że Centrum wystartowało dopiero kilka miesięcy temu, pod koniec sierpnia ubiegłego roku, dopiero wchodzi do systemu. Nie można mieć od razu wszystkiego. Jestem przekonany, że kontrakt będzie rósł, trzeba tylko jeszcze trochę czasu – nie tracąc optymizmu, mówi dyrektor Rybak i pyta: – Czy kiedykolwiek wprowadziłem jakieś ograniczenia w przyjmowaniu chorych do Centrum? Czy ograniczam leki albo sprzęt?
To prawda, że wielu z tych najdroższych chorych pochodzi z innych rejonów Polski i to tamtejsze oddziały NFZ będą płacić za ich leczenie – i dobrze, bo dzięki temu ci pacjenci znaleźli tu ratunek, wrócili do zdrowia. Poza tym w Centrum są wykonywane często procedury ratujące życie, placówka ma więc szanse w przyszłym roku uzyskać dobry kontrakt, bo tegoroczny przygotowany był z myślą tylko o pacjentach z Lubelszczyzny.
– Proszę mi wierzyć, Centrum jest naszym okrętem flagowym. To prawda, że teraz trochę dryfuje, ale nie ustajemy w staraniach o to, by pozbył się balastu i wypłynął na szerokie wody. Pracujemy nad tym razem: szpital i szef Centrum. Mamy nawet pierwsze tego efekty – w Centrum będą 2 miejsca specjalizacyjne.
Dyrektor podkreśla też, że wszystkie kontrakty zawierał z lekarzami z Centrum, osobiście je negocjując. – Wszyscy przyjęli te warunki, zgodzili się tu pracować za takie właśnie pieniądze.
Czy jest szansa, że w Centrum wkrótce ruszy chirurgia rekonstrukcyjna? – Oczywiście, że ruszy, ale musimy mieć lepszy kontrakt. Dopóki to się nie stanie, nie dokupimy brakującego sprzętu. Muszę dbać o bezpieczeństwo finansowe szpitala – twardo zaznacza dyrektor. – Zabiegi rekonstrukcyjne nie ratują życia.
Na pytanie co zrobi, kiedy lekarze z Centrum złożą wypowiedzenia, bez wahania odpowiada: – Placówka zostanie zamknięta.
Profesor Jerzy Strużyna: – Wszyscy lekarze mają nadzieję na normalną pracę według standardów obowiązujących np. w Siemianowicach lub Gryficach. Potrzeba do tego oprócz pieniędzy na leczenie, zrozumienia wagi problemu przez NFZ, dyrekcję i władze, bo ta placówka powinna być dumą Lubelszczyzny.
Anna Augustowska