Archiwum Medicusa

Nie mogłem puścić tego płazem

Nie mogłem puścić tego płazem

z dyrektorem SP ZOZ w Bychawie Piotrem Wojtasiem rozmawia Anna Augustowska

 

 

• Ile lat jest już pan lekarzem – zaznaczmy – czynnym lekarzem, bo mimo pełnienia funkcji dyrektora szpitala, nie przerwał pan pracy w pogotowiu ratunkowym?

– To prawda, cały czas jestem lekarzem, który pracuje wśród chorych. W tym roku minie 26 lat, odkąd uprawiam ten zawód. Nie wyobrażam sobie, abym mógł być tylko urzędnikiem.

 

• Lata codziennej praktyki musiały pana zahartować, nie raz zapewne był pan świadkiem agresywnych zachowań rodzin pacjentów, którzy zmarli. Ich pretensji i żalu.

– Pod wpływem emocji, silnych przeżyć ludzie rzeczywiście mówią różne rzeczy. W pierwszym odruchu zdarza się, że wylewają całą rozpacz na lekarzy i personel medyczny. Mają pretensje, że nie dość zajęliśmy się ich bliskimi. I ja to rozumiem. Sprawy ostateczne, bezsilność wobec śmierci – nie każdy umie sobie z tym od razu poradzić. I nie zdarzyło mi się, abym z tego powodu leciał do sądu. Tym bardziej, że jak emocje opadają, to ludzie przychodzą i przepraszają, okazują skruchę. Tłumaczą się.

 

• Tak się jednak nie stało, kiedy jesienią do szpitala przyszła wnuczka zmarłej 98-letniej kobiety?

– To była kompletnie niespotykana sytuacja. Babcia tej pani trafiła do naszego Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego z Lublina, z prywatnego domu opieki. Ważyła 38 kg przy wzroście 150 cm. Była bez kontaktu. Leżała tu blisko trzy tygodnie. Rodzina odwiedziła chorą dopiero na dzień przed śmiercią. Ani razu wcześniej nie zadzwonili.

 

• Jak wyglądały te odwiedziny?

– No cóż, powiedzmy, że nietypowo. Wnuczka zrobiła nam publiczną awanturę, że babcia jest wyziębiona, zaniedbana, nie uczesana i wychudzona. Utrzymywała, że wcześniej babcia chodziła o własnych siłach, sama jadła i rozmawiała. Kiedy na drugi dzień chora zmarła (infekcja dróg oddechowych i miażdżyca), wnuczka, która przyjechała po naszym telefonie do Bychawy, dostała dosłownie ataku furii. Krzyczała i krzyczała, że jesteśmy wykańczalnią, że lekarze i pielęgniarki to mordercy, do innych chorych i ich rodzin wołała: „Ludzie! Uciekajcie stąd! Bo i was zabiją. Mordercy!” Nikt nie mógł jej uspokoić. Żadnego racjonalnego kontaktu.

 

• Później nie było lepiej?

– Niestety, nie. Kobieta przyszła do mojego gabinetu. Nadal krzyczała, że jest prawnikiem, że ma immunitet, że jest na aplikacji sędziowskiej, że zrobi z nami porządek. Groziła prokuratorem, telewizją, wicestarostą. W tej sytuacji i wobec takich zarzutów mogłem zrobić tylko jedno – zaproponowałem sekcję zwłok zmarłej, aby do końca wyjaśnić przyczyny śmierci babci tej pani. Ani wnuczka ani córka zmarłej nie wyraziły na to zgody, za to kilka dni później przyjechała tu lubelska telewizja i zrobiono program, w którym wnuczka zmarłej mówiła, że przyśpieszyliśmy śmierć jej babci. Ten materiał był później pokazany także w telewizji ogólnopolskiej. Wtedy zdałem sobie sprawę, że nie mogę tego zdarzenia puścić płazem. Że nie da się tego wytłumaczyć rozpaczą i żałobą pogrążonych w bólu bliskich. Poza tym miałem w głowie jedno pytanie: jak ta kobieta, bądź co bądź prawniczka, będzie kiedyś sądzić ludzi, skoro teraz potrafi bez sądu nazywać innych mordercami? Przypomniał mi się także inny prawnik – Zbigniew Ziobro, który o kardiochirurgu publicznie powiedział, że nikt już przez niego „życia pozbawiony nie będzie”.

 

• Zdecydował pan wtedy, że SP ZOZ w Bychawie złoży przeciwko tej kobiecie pozew cywilny o naruszenie dóbr osobistych zakładu i personelu?

– Tak się też stało. Domagaliśmy się przeprosin w dwóch gazetach, a także wpłacenia 20 tys. zł nawiązki na Lubelskie Hospicjum dla Dzieci im. Małego Księcia. Kiedy w trakcie procesu (odbyły się 3 rozprawy) okazało się, że pozwana jest bezrobotna i samotnie wychowuje dziecko, byłem skłonny pójść na ugodę. Niestety, kobieta przyszła na rozprawę z adwokatką i odrzuciła w całości pozew. Ostatecznie, tuż przed Wielkanocą sąd zdecydował, że pozwana opublikuje na własny koszt w jednym z lokalnych dzienników przeprosiny: „Za naruszenie dobrego imienia i renomy, postawienie całkowicie bezzasadnych i nieprawdziwych zarzutów, dotyczących rzekomo niewłaściwej opieki medycznej i pielęgniarskiej nad jej babcią”.

W Polsce taki wyrok to prawdziwy precedens. Czuje pan satysfakcję?

– Nawet bardzo. Pokazałem, że nie można bezkarnie obrażać innych, szargać dobrego imienia personelu i szpitala. Cały czas dostaję wyrazy uznania od kolegów i z innych placówek. Myślę, że ta sprawa dodaje im odwagi. Kiedy przed kilku laty zostałem pobity przez ofiarę wypadku, której udzielałem pierwszej pomocy medycznej, okazało się, że swoich praw mogłem dochodzić tylko na drodze cywilnej, bo jako lekarz karetki nie jestem funkcjonariuszem publicznym. Wtedy odpuściłem, nie poszedłem do sądu, tylko poprzestałem na złożeniu doniesienia do prokuratury. Lekarze zawsze cieszyli się zaufaniem społecznym i tak musi być nadal.

Anna Augustowska