Archiwum Medicusa

Lekarz certyfikowany, czyli polski patent na brak specjalistów

Lekarz certyfikowany, czyli polski patent na brak specjalistów

Z ostatniego, ubiegłorocznego rankingu Euro Patient Empowerment Index wynika, że system ochrony zdrowia w Polsce jest jednym z najgorszych w Europie. Największą bolączką polskiego systemu, oprócz oczywiście skandalicznie niskiego poziomu finansowania, są długie kolejki do lekarzy specjalistów. Ograniczony dostęp do świadczeń medycznych to nie tylko wynik limitowania świadczeń finansowanych ze środków publicznych, ale także efekt zbyt małej liczby praktykujących w Polsce specjalistów.

27 lipca, na posiedzeniu Rady Ministrów przyjęto założenia do projektu nowelizacji ustawy o zawodach lekarza i lekarza dentysty, które według MZ jest najlepszą receptą na niedobór lekarzy specjalistów w Polsce. Wysmażony przez MZ projekt od samego początku budzi wielkie zastrzeżenia środowisk medycznych.

O co więc chodzi? Otóż, lekarze zamiast kończyć kilkuletnią specjalizację, będą mogli szybciej uzyskać uprawnienia do wykonywania specjalistycznych procedur po zdobyciu odpowiedniego certyfikatu umiejętności. Pomysł brzmi dosyć ciekawie, niestety, po dokładniejszej analizie tekstu można nabrać przekonania, że jest to jedynie wątpliwy półśrodek w walce z niedoborem lekarzy specjalistów na medycznym rynku, za to bez wątpienia skuteczny sposób na drenaż lekarskich kieszeni. Aby zdobyć nową umiejętność, trzeba będzie z własnej kieszeni lub z kieszeni pracodawcy (szanse na sfinansowanie szkolenia lekarzom przez publiczne placówki są bliskie zeru) pokryć koszty trwającego od 6 do 24 miesięcy kursu (kilka tysięcy zł), zdać Państwowy Egzamin Umiejętności PEU (koszt jednokrotnego przystąpienia do egzaminu – 700 zł) i poprosić o wydanie świadectwa umiejętności (koszt 50 zł). Ministerialny wykaz zawiera aż (w opinii niektórych tylko) 56 umiejętności. Choć, jak można przypuszczać, będzie ich w przyszłości znacznie więcej.

W momencie, gdy pojawiła się informacja na temat zmiany przepisów dotyczących kształcenia lekarzy, na medycznych forach internetowych zawrzało. Znaczna część lekarzy obawia się, że certyfikaty wcale nie skrócą kolejek do specjalistów, natomiast mogą istotnie ograniczyć uprawnienia lekarzy posiadających specjalizacje do wykonywania niektórych czynności. Można sobie wyobrazić, że NFZ, powołując się na troskę o wysoką jakość opieki medycznej, będzie kontraktował jedynie usługi wykonywane przez lekarzy posiadających certyfikaty. Na internetowej stronie MZ pod projektem można bowiem przeczytać: „wejście w życie przedmiotowego projektu rozporządzenia wpłynie na konkurencyjność jednostek ochrony zdrowia w zakresie udzielania świadczeń wysokospecjalistycznych”.

Większość osób była i jest zdania, że zmiany przepisów to jedynie kolejny zabieg kosmetyczny, robiony pod wpływem lobby uczelni medycznych, które postanowiły zarobić na nim spore i do tego bardzo łatwe pieniądze. Głównymi zwolennikami pomysłu certyfikowania lekarzy są właśnie osoby, które mogą odnieść z tego procesu wymierne korzyści finansowe, a więc m.in. potencjalni członkowie przyszłych komisji programowych, zespoły „ekspertów” mających za zadanie układanie pytań (w tym duża część samodzielnych pracowników naukowych, będących zarazem potencjalnymi wykładowcami na obowiązkowych kursach), a nawet część przedstawicieli izb lekarskich, którzy mają szansę wejść w skład poszczególnych komisji. Do tego wszystkiego dojdą finanse przeznaczone na prowadzenie akredytacji podmiotów przeprowadzających szkolenia i prowadzących rejestry lekarzy biorących w nich udział.

Po co wymyślono nikomu niepotrzebny i karkołomny sposób uzyskiwania certyfikatów? Zakładając, że „zdawalność” państwowych egzaminów umiejętności może być zbliżona do tej w niektórych państwowych egzaminach specjalizacyjnych, śmiało rzec można, że chodzi tu o grubą kasę. Opłata za egzamin ma stanowić dochód budżetu państwa…

Czas zatem postawić kolejne pytania. Czy lekarz bez specjalizacji, ale z certyfikatem z leczenia żywieniowego to będzie taki trochę lepszy dietetyk? Czy, jeśli lekarz, który otrzyma certyfikat na przykład do wykonywania endoskopii, nie potrzebuje już rozległej wiedzy medycznej, jak mówił ostatnio na łamach prasy jeden z profesorów, to może endoskopistów powinniśmy kształcić od razu po szkole średniej z pominięciem trudnych i zarazem bardzo kosztownych studiów medycznych? Takie rozwiązanie byłoby na pewno jeszcze tańsze! A gdy lekarz z certyfikatem z chirurgii jelita grubego po otwarciu pacjenta zauważy zmiany zlokalizowane w jelicie cienkim, to czy powinien zawołać kolegę specjalistę chirurga, czy na własne ryzyko zoperować pacjenta, nie mając do tego pełnych uprawnień? Jeśli operacja się uda, to chwała mu za to. Ale jeśli pacjent umrze, a rodzina wystąpi na drogę sądową? W wykazie dodatkowych umiejętności znalazła się chirurgia ręki, ale dla chirurgii stopy już zabrakło miejsca. Jest onkologia urologiczna, nie ma natomiast onkologii laryngologicznej. Przykłady można by mnożyć. Zapewne w przyszłym roku lista zostanie znacznie rozszerzona, być może o kolejne 56 umiejętności.

Obserwujący z zażenowaniem całą sytuację lekarze żartują, że kolejnym posunięciem ministerstwa zdrowia będzie wprowadzenie certyfikatu umiejętności badania słuchawkami lekarskimi, a za kolejny rok nawet badanie fizykalne będzie wymagało uzyskania odpowiedniego certyfikatu. Na stronach portali medycznych padają retoryczne, ale poniekąd słuszne pytania typu: „Czyż mamona zupełnie przesłoniła ostre widzenie decydentom?!!!!” Realizowane przez nich pomysły coraz bardziej przypominają scenariusz rodem z filmów Stanisława Barei.

Podstawą doskonalenia zawodowego lekarzy nie może być dążenie do zdobywania jedynie jak najwęższych umiejętności, a ułatwienie lekarzom dostępu do specjalizacji i dążenie do ewentualnego poszerzania już istniejących programów i tak w wielu przypadkach chyba zbyt wąskich specjalizacji.

Limitowanie miejsc specjalizacyjnych, pomimo dużych potrzeb kadrowych, które odbywa się za przyzwoleniem MZ, działającego w kooperacji z częścią konsultantów krajowych i wojewódzkich, jest w opinii zwykłych lekarzy działaniem na szkodę interesu społecznego. Niebezpodstawnie można odnieść wrażenie, że ma ono na celu jedynie ochronę interesów wąskich, aczkolwiek dość silnie lobbujących grup. Mniejsza liczba specjalistów na rynku to również większy dochód w prywatnych gabinetach. Po cóż więc psuć sobie rynek, tworząc silną konkurencję? Wystarczy ją tylko umiejętnie ograniczać i zrobić to tak, by nie było widać, że odbywa się to kosztem zdrowia całego społeczeństwa.

Lekarze wykonujący zawód w Polsce obecnie mają możliwość specjalizowania się aż w 68 specjalizacjach (40 specjalizacjach podstawowych i 28 szczegółowych). Pod względem różnorodności specjalizacji jesteśmy już teraz światowym liderem! W USA oficjalnie uznawanych jest jedynie 26 specjalizacji, liczba specjalizacji w innych krajach UE jest również znacznie mniejsza niż u nas. Niestety, już teraz, od lekarzy pracujących poza granicami kraju, możemy usłyszeć kąśliwe uwagi dotyczące specjalizacji i szkolenia lekarzy w Polsce. Ponoć polska hipertensjologia niedługo zostanie podzielona na skurczową i rozkurczową, a kształceni obecnie w Polsce diabetolodzy będą musieli zadeklarować, czy chcą zajmować się diagnostyką i leczeniem cukrzycy 1 czy może 2 typu.

W czasach wyodrębniania się coraz węższych specjalizacji polski pacjent często zmuszany jest do wędrówek od jednego specjalisty do drugiego. Jeżeli na rynku usług medycznych pojawi się dodatkowych 56 lekarskich umiejętności, to frustracja pacjentów osiągnie apogeum. Chyba każdy z nas wolałby być leczony przez dobrego specjalistę, niż biegać do pięciu lekarzy z pięcioma różnymi certyfikatami, z których każdy zna się dobrze na prawie niczym.

Na stronie MZ każdy może przeczytać informację: „projekt rozporządzenia nie jest objęty zakresem prawa Unii Europejskiej”. Oznacza to, że w przypadku chęci wyjazdu do pracy za granicę lekarskie certyfikaty staną się jedynie bezwartościowymi świstkami papieru.

Kiedyś kiepskiego lekarza nazywało się potocznie „lekarzem od siedmiu boleści”. Od kilku lat w Polsce produkujemy specjalistów właściwie od 1 boleści (vide: hipertensjolodzy czy diabetolodzy). Wygląda na to, że już niedługo rozpoczniemy kształcenie jedynie namiastki specjalistów, czyli tzw. lekarzy certyfikowanych.

Marek Derkacz
 marekderkacz@interia.pl