Ojciec chrzestny dzieci spod mikroskopu
Ojciec chrzestny dzieci spod mikroskopu
Ciekawe, jakby dziś zareagował na nominację do prestiżowej nagrody sam Alfred Nobel, jej fundator, szwedzki przemysłowiec i wiekopomny wynalazca dynamitu. Ciekawe, bo tegoroczny Nobel z medycyny i fizjologii dla brytyjskiego uczonego Roberta G. Edwardsa światowa opinia publiczna przyjęła jako decyzję na wskroś kontrowersyjną. Medycyna na chwilę wstrzymała oddech, lekarze w Polsce też są podzieleni.
85-letni prof. Edwards, choć nie jest lekarzem, jest dziś dumą Albionu i Korony Brytyjskiej. Jego dokonania docenił i nagrodził w 2003 roku nawet islamski rząd Egiptu. Czyżby mahometanie mieli w tej sprawie mniej wątpliwości niż katolicy? Swe badania nad płodnością i leczeniem niepłodności Edwards rozpoczął jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku, zbierając po drodze spore żniwo naukowych zaszczytów i honorowych doktoratów na całym świecie. Dziś mieszka nieopodal Cambridge, rozkoszuje się kawałkiem swojej działki z ogródkiem, działa na rzecz ochrony środowiska i żarliwie kibicuje rozgrywkom iście wyspiarskich gier: krykieta i rugby. Jego konto, jakby od niechcenia, wzbogaci się na starość o 10 milionów koron szwedzkich, czyli prawie 4,3 mln złotych. Niby kupa forsy, ale czy tu tylko o to chodzi?
Jedni wieszają psy na drugich
W ciągu kilku dni po ogłoszeniu werdyktu komitetu noblowskiego wylano morze pomyj na tych, którzy wychylili się ze swoimi poglądami. Pragnienie posiadania dziecka jest dla zwolenników metody tak ważne, że nie liczą się żadne inne względy. Obrońcy tej techniki, do których często niesprawiedliwie zalicza się lekarzy, oskarżanych o czerpanie krociowych zysków z „konstruowania dzieci” w ten sposób, ograniczają się do pozbawionych argumentów emocji i miotania obelg. Ale obelgi i dotkliwe razy pochodzą również od tych, którzy Nagrodę Nobla za „dziecko z probówki” uważają za zwycięstwo zła i wyraz podporządkowania komitetu noblowskiego skrajnie lewicowej ideologii, która aspiruje do kontrolowania populacji.
Żyjemy w czasach, gdy zło zakłada maskę dobra – ostrzegają eufemistycznie przeciwnicy. Tymczasem dzięki metodzie sztucznego zapłodnienia przyszło na świat ponad cztery miliony ludzi. Pierwszym dzieckiem z probówki była w 1978 roku dziewczynka, Louise Brown. Jej rodzice bezskutecznie starali się o potomstwo przez 9 lat. Pani Brown ma dziś 32 lata, jest zdrowa, szczęśliwa i pracuje na poczcie. Co więcej, w naturalny sposób urodziła w 2006 roku synka Camerona.
Jedno życie kosztem innych?
Nawet taka radosna argumentacja nie jest w stanie rozwiać wątpliwości przeciwników. Ich zdaniem, jedno życie przychodzi kosztem innych, bo podczas tego zabiegu uśmiercanych jest wiele „zbędnych” zarodków. Doszukują się w tym wydarzeniu drugiego dna – zwycięstwa cywilizacji śmierci, w której narzędziami kontroli społeczeństw jest sztuczna antykoncepcja, aborcja, eutanazja, manipulacje genetyczne i sztuczna reprodukcja. A przecież podczas naturalnej prokreacji również giną zarodki, które mogłyby przecież żyć. Tworzenie „nadliczbowych zarodków” nie ma na celu możliwości wykorzystania ich do celów eksperymentalnych oraz do handlu embrionami. Osoby niepłodne to ostatnie osoby, które interesowałyby eksperymenty na własnych dzieciach czy handel nimi. Cenny jest dla nich każdy zarodek. Konieczne jest oczywiście wprowadzenie prawnej ochrony zarodków. Jednak takiej, która nie przekreśli szans na skuteczność in vitro.
Cóż złego jest w pragnieniu bycia matką czy ojcem? Dlaczego rodzina, w której rodzi się dziecko, nie podlega żadnej ocenie, a osoby dotknięte chorobą niepłodności nazywane są egoistami? Czyż nie stoi to w sprzeczności z podstawowymi zasadami Konstytucji? Dlaczego niepłodni są dyskryminowani z uwagi na chorobę?
Żółta kartka za sympatię
dla in vitro
Front walki ideologicznej staje się coraz bardziej wyrazisty, a jego propagandyści i różne medialne tuby coraz bardziej finezyjni. Nasze dusze trafiły pod młotek. „Contra In vitro” to stowarzyszenie, które pod swoim projektem ustawy zakazującej zapłodnienia pozaustrojowego zebrało ponad 160 tys. podpisów. W ich wersji ustawy, za dokonywanie zabiegów in vitro groziłyby 3 lata więzienia. Im więcej inwektyw, tym mniej rzetelnej wiedzy na temat najnowszych zdobyczy nauki. Stowarzyszenie posunęło się nawet do żądania, aby posłanka PO, Joanna Mucha, która wypowiedziała się na antenie telewizyjnej za legalnością tej metody, rozstała się z pracą na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Nie wspomnę już o groźbach, że Niebo pewnikiem zatrzaśnie swe Bramy przed liberalnymi katolikami, popierającymi sztuczne zapłodnienie. Ale przypomnę, że eksperci w dziedzinie prawa kanonicznego podkreślają, że Rada Episkopatu nie powinna dopuścić do tego, by formułować oświadczenie doktrynalne, a tych niestety ciągle przybywa. Zwolennicy in vitro to kolejna – po rozwodnikach, gejach, aborcjonistach, osobach uprawiających seks przedmałżeński i stosujących antykoncepcję – grupa katolików, której polscy biskupi pokazują dziś żółtą kartkę. Nie czerwoną, bo tak wygodniej. W końcu zwolennicy in vitro i innych wynalazków szatana też zawierają małżeństwa, zwykle w kościele, też chrzczą dzieci, też umierają.
Metoda in vitro nie jest „wysublimowaną formą aborcji”. Osoby dotknięte niepłodnością to ostatnia grupa społeczna, która poddałaby się aborcji. Owszem, wiele zarodków nie przeżywa, jednak nie jest to jedynie winą zastosowania metody in vitro. Przecież przy zapłodnieniu naturalnym szacuje się, że 50-70% poronień to poronienia subkliniczne, czyli takie, gdzie ciąża nie była jeszcze zdiagnozowana. Kobieta traci więc dziecko, nie mając nawet świadomości jego istnienia. Statystyki w obu przypadkach są porównywalne, jednak w przypadku ciąży naturalnej nikt nie nazywa poronienia aborcją. Dla osób dotkniętych niepłodnością jest to dyskryminacja. Dla niepłodnych to nie są jakieś tam embriony, ale po prostu dzieci. I mając świadomość ich istnienia, w przypadku poronienia przeżywają to jak stratę najbliższych osób.
Co szósta para pragnie dziecka
Nie zapominajmy, że zapłodnienie in vitro (IVF) jest metodą leczenia. Musi nią być, skoro chorobą jest niepłodność, a z nią przecież walczymy za pomocą IVF. Takiego stanowiska broni, i to od lat, Światowa Organizacja Zdrowia (WHO), która ma tu głos decydujący. Sprawa jest o tyle poważna, że niepłodność to choroba społeczna, czyli dotykająca dużej części populacji. Jak się szacuje, w Polsce, podobnie jak w całej Europie, problemy z poczęciem dziecka ma co szósta para. Tymczasem w naszym kraju wykonuje się 3-3,5 tys. tzw. cykli wspomaganego rozrodu rocznie. A powinno się, zdaniem ekspertów, co najmniej 25-28 tys.
Ponad 67 proc. ankietowanych polskich lekarzy uważa, że procedury zapłodnienia in vitro powinny być chociaż częściowo finansowane ze środków Narodowego Funduszu Zdrowia – wynika z sondażu przeprowadzonego przez internetowy serwis dla lekarzy Konsylium24.pl. W Unii Europejskiej, m.in. we Francji, w Wielkiej Brytanii, Chorwacji, na Węgrzech, w Słowenii czy Czechach państwo refunduje zabiegi wspomaganego rozrodu, a przynajmniej kilka pierwszych cykli.
Marek Stankiewicz
stankiewicz@hipokrates.org
Zdaniem lekarzy z portalu blogilekarzy.pl
Oburza mnie nazywanie in vitro zabijaniem. Ci, którzy tak mówią, nie mają pojęcia o tym, co dzieje się w klinikach leczenia niepłodności. Zwiedziłam kilka z nich i nigdzie moich zarodków ani zarodków wspólniczek mojej niedoli nie zabito. To tylko kościelna propaganda! A na argumenty, że jednak nie ma zabijania, odpowiada się, że dziecko powinno być poczęte w miłości. To właśnie tu trzeba wielkiej miłości, by przejść przez to leczenie. Nie życzę tego nikomu, nawet tym, którzy wypisują bzdury o leczeniu niepłodności.
Mirka – lekarka z Pomorza
Szkoda tylko, że prof. Edwards zajmował się produkcją zarodków, a nie faktycznym leczeniem bezpłodności. Ci co byli bezpłodni, nadal nimi pozostaną. To nie leczenie. To produkcja. A tyle można było zrobić. I jeszcze ta selekcja… Twierdzą, że nie będą zabijać, tylko mrozić. To zwykła ściema i bezczelność.
Arkadiusz – lekarz z Kielc